Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/201

Ta strona została skorygowana.

Wei-hsin Yang łupu nie pragnął. Poprzestawał na kurze lub gęsi, wziął czasem trochę bielizny, bo lubiał chodzić czysto, nad ludźmi się nie znęcał — ale bawiły go te utarczki z chłopami, podkradania się pod wieś lub gwałtowna szarża samochodami a czasem wściekłe, zapamiętałe zmaganie się z wiejskimi, zrozpaczonemi niedźwiedziami — i potem pogrom, krzyk kobiet i dzieci, wszędzie krew, trupy, niszczenie sprzętów, śmiech zwycięzców, orgja i czerwone płomienie, ogarniające czarne, słomiane strzechy. Przypominało mu to i jego pochód przed laty ze zbuntowanymi żołnierzami i sławny szturm nocny na „Wieś mówiącego Konia“. A wciąż ciągnęło go do wsi, do szerokich pól, świeżego powietrza, do gajów i chat chłopskich, pachnących dymem i chlebem.
Zdarzyło się raz, że wraz z takim mięszanym oddziałem wyjechał samochodami z Rjazania — na wieś. Dowódcą wyprawy był komisarz aprowizacyjny, jak zwykle żyd, młody brunet o smagłej, drapieżnej twarzy, nagły, pogardliwy i wyniosły. Już kiedy żołnierze siadali na platformy, a komisarz, trzepiąc harapem po sztylpach przyglądał się im, zniecierpliwionym głosem wołając „skarieje, skarieje, skarieje“, ktoś obrażony burknął niezbyt uprzejmie pod nosem. Chińczycy i Węgrzy udawali, że rozkazów jego nie rozumieją, Łotysze nie zwracali na nie najmniejszej uwagi. Mimo to na jednym z wozów zrobiono komisarzowi miejsce