i urządzono mu siedzenie z worków. Ale komisarz odpowiedział na cały głos:
— Ja pojadę na ostanim wozie, muszę uważać, żeby kto nie zdezerterował.
I otworzywszy futerał rewolweru, aby mieć broń na pogotowiu, wsiadł na ostatni wóz, co było też znacznie bezpieczniejsze.
Hucząc głośno platformy poleciały wyboistym, błotnistym gościńcem.
Podróż trwała całą noc. Nad ranem „latająca komenda“ zsiadła z wozów w szczerem polu i pozostawiwszy pod strażą samochody, który miały jechać dalej dopiero za godzinę, poszła szybko a pocichu naprzód, aby wieś znienacka zaskoczyć.
Udało się to bez najmniejszych trudności. Chłopi — czy zaskoczeni, czy też może dlatego, że broni nie mieli — nie stawiali żadnego oporu. O świcie komisarz rozkazał zwołać mir. Stare chłopy, zaspane i zaniepokojone, ale sękate, rosłe i krzepkie jak dęby, zeszły się natychmiast. Dom gminny otoczyła ciżba bab i dzieci.
Komisarz rozkazał natychmiast zwołać wszystkich mieszkańców wsi bez względu na płeć i wiek, otoczył chłopstwo, wziął wszystko pod karabiny maszynowe, wyprowadził starszych przed dom gminny i wyłożywszy im pokrótce rozmaite dekrety władzy sowieckiej, zażądał wydania zboża.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/202
Ta strona została skorygowana.