Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

— Żadnego zboża nie mamy! — odpowiedzieli chłopi.
Zaczęły się zwykłe targi, groźby, wymyślania na „kułaków“, gorszych od burżuja krwiopijców, wreszcie nieuniknione bicie — jak za dawnych dobrych czasów. „Krasnoarmiejcy“ kładli chłopów po porządku na ławie i bili pałkami. Po chłopach przyszła kolej na baby. Ludzie krzyczeli, mdleli, krwawili się, plamili się własnym kałem, dzieci płakały, „krasnoarmiejcy“ grozili.
Chińczycy nie mieszali się do tego. Kucnąwszy opodal gromadką palili papierosy i rozmawiali.
Po jakimś czasie krzyki ucichły i znowu odezwał się groźny, rozkazujący głos komisarza. Wei-hsin Yang nie słyszał, co on mówił, zauważył tylko, że po jego przemówieniu straszny jęk podniósł się wśród bab, które rzuciły się ku swym dzieciom. Ale Madjarzy, ze śmiechem bijąc dokoła siebie kolbami, odepchnęli matki od dzieci, a potem przesłonili je sobą.
Wei-hsin Yang zaciekawiony wstał i skierował się zwolna ku domowi gminnemu, za nim ruszyli jego Chińczycy — około trzydziestu ludzi.
Sytuacja była zupełnie niedwuznaczna. Wychłostawszy rodziców komisarz postanowił chłoście poddać dzieci w oczach rodziców. Na ławce leżała związana i rozebrana do naga, szczupła i wątła może, ośmioletnia dziewczynka, dygocąca z trwogi, nad nią z grubym harapem w ręku stał sam pan komisarz. U nóg