Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/206

Ta strona została skorygowana.

— Płocho! Oczeń płocho! — kręcił Chińczyk głową. — Boleć będzie, bardzo boleć.
Pogłaskał chłopa pieszczotliwie po twarzy.
— Idiom, gałubczik.
Kilku Chińczyków wprowadziło starostę do domu gminnego. Przez jakiś czas było cicho, potem dały się słyszeć stłumione jęki, coraz głośniejsze i głośniejsze, wreszcie rozległ się przeraźliwy ryk, zdyszany, łamiący się czasami w wysokie wycie.
Chłopi stali w milczeniu a pot obfity spływał im z czół. Ktoś się roześmiał histerycznie, ktoś rzucił się na ziemię i załkał głośno, ktoś w tłumie krzyknął:
— Foma Fomycz — powiedz!
Zdawało się, że wycie to nie może już wzrosnąć, że doszło do ostatecznych granic, a tymczasem rosło wciąż i potężniało w nieskończoność, otchłanie cierpienia i bólu ukazując przerażonym oczom.
— Uch, artyści! — jęknął któryś z żołnierzy.
— Podgrzewają go! — szepnął drugi.
— Swołocz kitajskaja, czorty żółtyje! — warknął inny.
Naraz krzyk złamał się i zcichł.
— Oho, wyciągnął kopyta.
Drzwi domu gminnego otwarły się i otoczony przez Chińczyków stanął w nich starosta. Był blady śmiertelnie, włosy miał na głowie zlepione potem, usta mu się trzęsły, ale stał o własnych siłach a tylko ręce miał trochę pokrwawione.