Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

— Isz ty! — zdumiał się ktoś — Nawet chodzi!
— Powiedziała! — spokojnie obwieścił tłumowi Wei-hsin Yang.
— Wot i charaszo! — ucieszył się komisarz.
Wozy zajechały przed schowek, chłopi pod nadzorem żołnierzy z rezygnacją zesypywali zboże w wory. Zaczęło się polowanie na kury i zwykłe zbytkowanie. Ale ofiar nie było żadnych.
Kiedy już miano siadać na wozy, komisarz zawołał do siebie Wei-hsin Yanga.
— A ja mimo wszystko powinienem cię rozstrzelać — rzekł groźnie komisarz.
Zmierzyli się wzrokiem.
Twarz Chińczyka była jasno cytrynowa, czarne oczy lśniły stalowo.
Nie odezwał się ani słowem.
Bo Chińczyk nikomu nie powie, co powinien zrobić.
Komisarz, jadąc na swym ostatnim wozie, rozciągnęty na workach pełnych żyta, w nocy zdrzemnął się trochę. Więc nie widział jak naraz pochyliły się nad nim trzy ciemne postacie, które krzątały się przez chwilę, jak gdyby zawiązywały wór — a potem lekko zepchnęły wór ten z platformy.
Rano, po ujechaniu jakichś stu piędziesięciu wiorst zauważono, że komisarza niema. Zniknął bez śladu.
— Może zasnął na worach i zesypał się z platformy? — domyślił się któryś z żołnierzy.