Na przeciwległym brzegu, ukrywszy się za kopcem granicznym, siedział Yi-hang Mao, jego rówieśnik, sąsiad i towarzysz ostatnich bojów.
— Wypędzili nas, aby w „yamenie“, całą winę zrzucić na nas — mówił Yi-hang Mao. — Słuszną jest rzeczą, aby zamiast całej wsi cierpiało kilku. W domu mego ojca pozostało jeszcze pięciu braci. Rąk roboczych będzie dość, a o jedne usta mniej. Twój ojciec ilu ma synów prócz ciebie?
— Czterech — odpowiedział machinalnie Wei-hsin Yang. Odpowiedział, ale w gruncie rzeczy myślał w tej chwili o tem tylko, iż dobrze jest, że tu Yi-hang Mao siedzi, a nie który z prześladowców. A po chwili zapytał:
— To więc ty goniłeś za mną?
— Nie goniłem za tobą, o Wei-hsing Yang, mój bracie, lecz uciekałem wraz z tobą! — prawie z płaczem żalił się mały Yi-hang Mao. — Omal, że mnie nie zabili. Musieli się okazać srogimi wobec nas, inaczej nie uwierzonoby im w “yamenie“.
— Przecież ja nikomu nigdy nie zrobiłem nic złego — skarżył się Wei-hsin Yang — a dzisiejszej nocy biłem się jak lew. Zacóż teraz mam iść pomiędzy obcych, głodny, zbity jak pies i bez grosza? Cóż poczniemy?
Milczeli przez jakiś czas. Wei-hsin Yang mięsił glinę w zaciskającej się mimowoli pięści, Yi-hang Mao oplótł dłońmi kolana i oparł na nich brodę.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/21
Ta strona została skorygowana.