Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/211

Ta strona została skorygowana.

a potem odstępywali o parę kroków, trzask! i po wszystkiemu. Szkoda tylko, że skazańcy sami się zakopać nie mogli. Co do grzebania, to ju wszyscy przyjęli zwyczaj chiński. Grzebali gdzie kto padł — albo i wcale nie grzebali. Cóż ogrodowi szkodzi, że w nim zabity leży? Nic. Chińczycy uważali tylko, żeby ich ulubieniec, syn nauczyciela, gdzie się pod lufę nie nawinął.
Naraz Wei-hsin Yang rozchorował się. Rany mu się otworzyły, gorączki dostał takiej, że przez jakiś czas leżał bez zmysłów. Kiedy przyszedł do przytomności, spostrzegł, że jest sam. Po towarzyszach jego nie było ani śladu; zniknęły ich worki, karabiny.
Budynkiem wstrząsał huk strzałów armatnich; źle wprawiona szyba brzęczała głośno w jednem oknie.
Wei-hsin Yang domyślił się, że miasto „ewakuowano“, a jego, jako chorego, pozostawiono na pastwę losu. O swoich rannych i chorych Chińczycy nie dbali.
Dźwignął się i z trudem usiadł na posłaniu. Jego „sumka“ wisiała na swojem miejscu, ale broni ani amunicji nie było. Zabrano ją widocznie, sądząc, że mu się już na nic nie przyda.
Wstał, zrobił parę kroków; zatoczył się jak pijany. Zrozumiał, że daleko nie ujdzie. Więc usiadł znowu na posłaniu, wygrzebał z „sumki“ kawałek