chleba, zjadł, zapalił papierosa a potem legł i usnął mocnym, zdrowym snem.
Zbudziło go kopnięcie.
Przeciągnął się, ziewnął, otworzył oczy i usiadł.
Stało nad nim kilku żołnierzy z żółtemi fontaziami, zwisającemi z czapek. Klnąc go ostatniemi słowy, kazali zciągać spodnie i sukienną „gimnastiorkę“. Trzewiki, które stały obok siennika, już któryś z nich mu zabrał. Wei-hsin Yang posłusznie ale bez zbytniego pośpiechu rozebrał się, a widząc, że zwycięzcy dobierają mu się do sumki poprosił o jednego jedynego papierosa.
— Ja wiem, co mnie czeka — mówił — no przecie ja też jestem żołnierzem.
— Wot tiebie papirosy, wot tiebie sałdat! — krzyknął jeden z żołnierzy, bijąc go po twarzy nahajem — A w „czrezwyczajce“ ludzi męczyć umiał, zwierz, a rozstrzeliwać to rozstrzeliwał!
Zaświstały nahaje w powietrzu.
W chwilę później Wei-hsin Yang znalazł się w polu, tuż za szkołą, która stała na krańcu miasta. Była zima, ale od kilku dni musiał wiać ciepły wiatr na odwilż, bo śnieg miejscami stopniał, odsłaniając zoraną, czarną ziemię. Było późne popołudnie i słońce różowe miało się ku zachodowi. Na niebie jaśniejącem bladym, niezdrowym błękitem, przewalały się i kłębiły chmury, niektóre aż bure od czerwonych promieni słońca.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/212
Ta strona została skorygowana.