Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/213

Ta strona została skorygowana.

Wei-hsin Yang uczuł na swych rękach coś ciepłego. Podniósł ręce i ujrzał na nich ciemno czerwone smugi i pręgi. To je zbroczyła własna jego krew, cieknąca z ciała, poprzecinanego nahajami.
Coś mu zaczęło majaczyć w pamięci, coś się zaczęło z głębi duszy na wierzch wydobywać. I przypomniał sobie charbińską bramę i stare mury miejskie i wielką groźną chmurę krwawą, ciągnącą z pustyni ku miastu... Czem ona groziła, to chmura krwawa z pustyni i komu? I przypomniały mu się słowa Iwana Iwanowicza:
— To są tylko początki. Na dany znak zerwie się chmura, popłyną tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludzi...
— Czego stoisz? Chcesz leżeć, jak pies, nie pogrzebany?
Rzucono mu pod nogi łopatę.
Podniósł ją.
Teraz dopiero zauważył, że nie sam jeden jest skazany na śmierć. Rudy żyd — Wei-hsin Yang wiedział, że on był w „czrezwyczajce“ — płacząc głośno i żegnając się szeroko prawosławnym krzyżem, rzucał się kozakom do nóg, całował buty i błagał o litość. Dalej stał wychudzony żołnierz bolszewicki, w podartym szynelu. Ten płakał rzewnie lecz cicho, zrzadka tylko tłómacząc, iż on „ni w cziem nie winowat“.