Wei-hsin Yang w milczeniu kopał sobie grób, porządnie, solidnie, starannie. Ziemia nie była bardzo twarda, więc robota nie szła opornie. A gdy tak rył, bosą stopą wbijając łopatę w ziemię, zdawało mu się, jak gdyby nagle zobaczył stary, cesarski gościniec z rogatemi kapliczkami przy drodze, wozy zaprzężony w trzy muły lub pięć, jeźdźców i pieszych a wśród tego „rikszę“: Rikszą jest młody, wesoły Yi-hang Mao, a w wózku swym wiezie sztywnego, skrwawionego trupa — zaś tym trupem jest Wei-hsin Yang.
Grób jego dawno już był gotów, gdy dwaj jego przygodni „towarzysze podróży“ wciąż jeszcze płacząc, grzebali w ziemi. Wei-hsin Yang, widząc to, ofiarował biedakom swą pomoc, ale kozacy nie pozwolili. Każdy o siebie niech się stara. Żyd wśród nieustannych łkań wykopał jakąś parodję grobu, jak gdyby do ostatniej chwili nie mógł uwierzyć, że to wszystko na serjo; dołek jego był niechlujny, zryty nieporządnie, nierówno — ot jama. Moskal zrobił, co mógł, nie nadzwyczajnie, ale od biedy. Dołek Chińczyka był równy, głęboki, prostokątny, porządny.
Nadeszła ostatnia chwila.
Wei-hsin Yang rozglądnął się po niebie.
Wisiała na niem ogromna, ciężka, krwawa chmura.
— Pójdzie na zachód? — myślał Wei-hsin Yang.
Wiedział, że nie doczeka się już odpowiedzi.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/214
Ta strona została skorygowana.