Po jakimś czasie podniósł głowę i patrząc w oczy Wei-hsin Yangowi, zaczął mówić:
— Posłuchaj mnie, Wei-hsin Yang, mój bracie. Jesteśmy obaj pyłkami nic nie znaczącymi, żebrakami bez grosza i bez dachu nad głową. Tak chciał los. Do domu wracać nie możemy — to znaczy, że musimy iść w świat. Dokąd? Nie wiem, i ty też nie wiesz, bo świat jest wielki. Ale ja, którym pracował przez dwa lata w naszym sklepie wiejskim, słyszałem, iż jest na nim wiele wielkich i dziwnych miast, gdzie ludzie bogaci płacą nie kieszami, lecz srebrem a nawet złotem. Świat jest ogromnie bogaty, tylko że tacy wieśniacy jak my i nasi ojcowie, nic o tych bogactwach nie wiedzą. Pójdziemy zatem i będziemy szukali bogactw na świecie.
— Dokąd pójdziemy?
— Tam, dokąd nas zaprowadzą gościńce, rzeki życia ludzkiego — odpowiedział Yi-hang Mao. — Nie trzeba się bać świata. Niema w nim nic gorszego niż we własnym domu.
Wei-hsin Yang patrzył przez chwilę na swego towarzysza. Yi-hang Mao zawsze miał dziwny wpływ na niego. Jeszcze w szkole, gdzie Wei—hsin Yang przez jakiś czas bezskutecznie próbował brać się za bary z wiedzą, okrągła, żółta twarzyczka Yi-hang Mao okraszona ciemnemi rumieńczykami i ożywiona łagodnemi, agatowemi oczami wywierała nieprzeparty urok na wszystkich. Yi-hang Mao umiał mówić tak
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/22
Ta strona została skorygowana.