na stypę, ale jeszcze zażądali wynagrodzenia za odstąpienie pretensji do spadku po zmarłym. Nie obeszło się bez bitki i awantury, w której dwóch „krewnych“ nieboszczyka legło z rozbitemi czaszkami. Mało to dotknęło Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao, którzy nie tylko nie bronili zbyt natarczywych „spadkobierców“, ale pozostawiwszy ich własnemu losowi, uciekli, unosząc z sobą parę kurtek, pasów i innych drobiazgów, z których co gorsze wymienili na przyzwoite ciżmy i białe onuce.
Zdumiewające było nieskończone morze wsi, wśród których prawie zupełnie nie widziało się miast. Nieraz o uszy Wei-hsin Yanga i Yi-hang Mao obijały się nazwy miast, wspaniałe, pysznie brzmiące i obiecujące wielkie jakieś i nadzwyczajne widoki i pałace, a gdy wędrowcy zbliżyli się do nich, znajdowali wsie, nieco tylko większe od widzianych już po drodze, otoczone rozpadającym się, nieraz popękanym żółtym wałem glinianym, z poza którego wyglądały dachy, kryte gąbczastą, szarą dachówką. I wszędzie było to samo — dzieci zakutane w grube szare ubrania z obwisłemi szarawarami uganiały koło domów lub skrzętnie zbierały chrust i wszystko, co można było spalić, siedzący przed domami na podmurowaniu kupcy wprawnemi dłońmi nanizywali kesze na sznurki, nosiwody kręcili się z wiadrami lub potrącali się i kłócili przy studniach, dzwoniły młoty w kuźniach. a tu i ówdzie widać było wyciągniętego na ziemi pod
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/30
Ta strona została skorygowana.