Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

słupy dymu, ognistemi stopami wypalające twardą, suchą i grubą trawę. Dzień zwolna chylił się ku zachodowi, ale jeszcze było ciepło, a słońce czerwone tak uparcie trzymało się nieba, jak gdyby bało się zejść z niego, przerażone i zdziwione czemś strasznem, co się działo na południu. Oto szalała tam snać jakaś burza krwawa i z łona groźnej a dzikiej pustyni, ojczyzny czarnych „jaków“ i plemion koczujących, szła ku Charbinowi chmura ciemno-purpurowa, ponura i posępna, rzekłbyś, mgła krwawa i gęsta, ogromnym, dymiącym słupem bijąca w niebiosa, a powoli przesłaniająca świat.
W tej właśnie chwili przed główną bramą miasta, strojną w zieleń i pstre, pięciobarwne flagi Rzeczypospolitej Chińskiej, zjawił się zdyszany i zmęczony Wei-hsin Yang ze swym wózkiem. Ujrzawszy pod bramą kilku „rikszów“, siedzących w kuczki koło swych wózków, podszedł ku nim, ciężko pracując piersiami i trzęsący się z gniewu. Całe jego smukłe i mocne żółte ciało lśniło od potu, zciekającego obficie po wypukłych mięśniach.
Klnąc, jak tylko wschodni ludzie kląć umieją, Wei-hsin Yang pokazał towarzyszom na grzbiecie i na prawem ramieniu kilka różowych prąg od uderzeń.
Co za złe djabły ci Rosjanie! Wei-hsin Yaug wiózł na swym wózeczku jakiegoś wielce szanownego i ciężkiego kupca. Właśnie wciągał go pod górę, gdy