mijający go „kapitana“ (Chińczycy każdego oficera cudzoziemskiego nazywają „kapitana“) uderzył harapem biednego „rikszę“, a nie mogąc go trafić drugi raz, przełoił harapem kupca, narażając go na śmiech i drwiny gawiedzi ulicznej. Kupiec obrażony i zły nie tylko nic Wei-hsingowi nie zapłacił, ale w dodatku kazał go zbić służbie!
— Przyjdzie jeszcze godzina zemsty! — wykrzykiwał Wei-hsin Yang, zgrzytając z gniewu zębami. — I oni nie są z żelaza. Mówią, że kiedy się na zamorskich djabłów podniosła Wielka Pięść, z wodami Sungari nie mało ich trupów popłynęło.
— Pamiętam — odezwał się jeden z „rikszów“. — Byłem młodym chłopcem, ale widziałem. Sam widziałem, własnemi oczami patrzałem. Było ich szesnastu — kozaków. Lud bawił się nimi, maczał ręce w ich krwi, palce wtykał w rany. O, jak krzyczeli, jak krzyczeli!
Słuchający opowiadania „riksze“ wybuchnęli śmiechem, zaś Wei-hsin Yang rzekł z właściwą sobie otwartością:
— Nie jestem uczonym. Jestem prostakiem. Nie mogę nieraz nawet zapamiętać nazw miast, które oni podobno zbeszcześcili. Ale to jest naród bijący. Za ukłon bije, za usługę bije, za grzeczność bije. Serce mi dziś odbili. Gdyby mi tak ten cały naród wpadł w ręce, skórę-bym z niego żywcem zciągnął. Niema miłosierdzia ani dla nich ani dla ich żon ani dla ich dzieci!
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/41
Ta strona została skorygowana.