A gdy tak mówił, pręgi na jego ciele zaczęły ciemnieć coraz bardziej, aż wreszcie stały się jakby pręgami żywej krwi. I gdzie pot jeszcze na ciele nie obeschnął, pojawiały się pasy i plamy krwawe.
— Przyjdzie jeszcze i na nich zaraza!
— Ich dużo — bąknął któryś.
— Żółtego ludu jest sto razy więcej — zaprzeczył drugi „riksza“. — Niema na świecie tak silnego ludu, jak żółty lud. He, patrzcie! Wei-hsin Yang cały we krwi.
Istotnie, młody „riksza“ wyglądał, jakby wyszedł z krwawej kąpieli. Nagle jego ciało stało się całe sino-czerwone, czerwone były ręce, jakby krwią pomaczana twarz, skurczona gniewem i połyskująca złemi, czarnemi oczami.
Zabobonny Wei-hsin Yang ze strachem spojrzał na swe zakrwawione ramiona i ręce. Z trwogą patrzyli na niego drudzy „riksze“, bo stał między nimi straszny jak widmo czerwone, ale stary już, doświadczony „riksza“ uspokoił ich:
— To nie krew! To nie czary! — mamlał bezzębnemi dziąsłami. — Wicher podnosi na pustyni słupy czerwonego piasku i rozrzuca je po świecie. Popatrzcie, wszystko staje się czerwone.
Istotnie, wózki „rikszów“ zaczęły się powlekać cienką warstwą leciuchnego czerwonego pyłu.
— Mówią, że to z Wielkiej Pustyni śmierć czerwona wstaje — szepnął trwożliwszy, młody „riksza“
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/42
Ta strona została skorygowana.