Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

i rozwiązłych ulicznic, do domów rozpusty lub gry, do palarń opium, lub bardziej niż podejrzanych kupców, swe sprawy załatwiających przeważnie późno, w nocy. Ileż razy zdarzało się, że w ciemnościach powstawało jakieś dziwne szamotanie się, połączone ze zduszonym jękiem, na którego odgłos „riksze“ uciekali w popłochu, pośpiesznie człapiąc stopami po błocie! Ileż razy elastyczny wózek niespodziewanie wjeżdżał na trupa porzuconego w ulicy, — nie zamordowanego nawet, lecz chorego, którego — aby tylko uniknąć kosztów pogrzebu — chciwa i skąpa rodzina mieszczańska podrzucała chyłkiem w ciemnej uliczce nagiego, bez koszuli nawet, — gdy najbiedniejszy wieśniak, choćby miał się zrujnować, nie zaniedba oddać czci należnej zwłokom i duchom najbliższych. „Riksza“, który wozi ludzi, zna ich najlepiej, bo wie, dokąd oni chodzą i nieraz wystarczy mu spojrzeć w twarz zbliżającemu się doń przechodniowi, a już wie, dokąd ma go zawieźć.
Powoli słońce gasło.
Gęstniała krew w coraz to ciemniejącej ulicy i krzepła w mgłę, która — rzekłbyś — lada chwila zacznie ociekać czerwonemi, lepkiemi, ciepłemi, kroplami.
A nagle zapłonęły podkasane, spiczaste dachy domów, zagrały na nich, jak płomieniste języki, złote litery, zalśniły czerwonym ogniem szyby.
Zaś Wei-hsin Yang, oplótłszy chropowatemi dłońmi kolana i oparłszy na nich brodę, siedział na