ziemi koło swego wózka i myślał o białych, chłodnych mgłach rozsnuwających się po polach „Wsi Dobrotliwego i Kochającego Urzędnika“.
W tem ktoś trącił go zlekka nogą w bok.
Wei-hsin Yang podniósł głowę i trochę nieprzytomnie spojrzał w górę. Nad nim stał młody mężczyzna w pięknem ubraniu z mocnego, czarnego jedwabiu i w czarnej jedwabnej tybetce na głowie.
— Śpisz? — spytał go żartobliwie młody pan.
Wei-hsin Yang zerwał się na równe nogi. Czemuż miałby spać, skoro teraz nadeszła najprzyjemniejsza pora przejażdżki? Czekał tu tylko na uboczu na ludzi wytwornych, nie chcących mieszać się z pospólstwem. On się nie targuje, on wie, że młody pan z dobrego towarzystwa, z wielkiego świata, wynagrodzi go bez targu sowicie. Z pewnością uczony cziijen[1].
— Nie jestem „czii-jenem“ — odpowiedział skromnie młody człowiek.
— Och, „czin-czi“[2] — raczy wybaczyć prostakowi — usprawiedliwiał się Wei-hsin Yang, przyglądając się uważnie młodemu człowiekowi.
— Nie jestem uczonym, jestem kupcem przejezdnym — mówił wytworny pan z dobrotliwym uśmie-