Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/65

Ta strona została skorygowana.

zarazem jednak włóczęga z doświadczenia wiedział jak niebezpiecznymi mogli być swoi. Instynkt drapieżnego i ściganego zarazem zwierzęcia kazał mu postępować niezmiernie ostrożnie, jak gdyby na każdym kroku groziła mu pułapka.
Niby to wałęsał się po mieście — choć pogoda nie była odpowiednia ku temu. Rozgrzał się i pokrzepił w gospodzie chińskiej, której barwny znak cechowy ujrzał ku wielkiej swojej radości na jednym domu, szarpany wichrem i zaśnieżony. Widział wszędzie sporo robotników chińskich a także kupców — wyglądających bogato, poważnie. Ale jakże przerażał go nieustanny tętent kopyt końskich i turkot dorożek, jak oszałamiał go stuk trzewików i ciężkich butów na kamiennym bruku lub na dudniących jak beczki, huśtających się drewnianych chodnikach w bocznych ulicach!
Wypytując zręcznie a ostrożnie to kulisów, to młodych kupców, znalazł się wreszcie w jakiejś ulicy, w której — jak mu powiedziano — był tani zajazd chiński. W ulicy brudnej, wyboistej, o koślawych, obdartych domach drewnianych, z oknami nie wyniesionemi nad ziemię i z podziemnemi izbami, kręcili się Mongoli, Kirgizi, Chińczycy, Tatarzy i Gruzini, ludzie charkoczący i szwargocący najróżniejszymi językami Południa, Wschodu i Północy. Tam też znalazł Wei-hsin Yang przytułek, w domu brudnym, ciemnym i ciasnym, przesiąkniętym upartym zapachem bobowego