Jechał wagonem robotniczym w tłumie robotników i chłopów rosyjskich, brodatych, z płaskiemi twarzami, o dziwnie krzywo rozstawionych oczach, wąskich a nieraz skośnych. Wyglądali strasznie i groźnie, ale Wei-hsin Yang nie mógł się na nich skarżyć. Nikt mu nie dokuczał, nikt się nad nim nie znęcał. Rozmawiano z nim na migi, czasem dla zwrócenia uwagi trącając go żartobliwie kułakiem w żebra. Uczono go po rosyjsku różnych słów, z których wszyscy śmiali się do rozpuku, nie wyłączając kobiet. A wdzięczny Wei-hsin Yang korzystał chętnie. Jego rosyjski słownik składał się ze sporego zapasu wyborowych wyzwisk i „mocnych słów“, z „da“ i „niet“, „nie panimaju“, „kalaszo“ i „paszol, paszol“! To wystarczało mu najzupełniej i kiedy z miedzianym czajnikiem w ręce stał w „ogonku“, czekając na swą porcję wrzątku, zaczepiony odgryzał się mężnie, wywołując tem wybuchy śmiechu i sam szczerząc swe białe zęby. — Maładiec! — wołali, klepiąc go wielkiemi jak łopaty dłońmi Rosjanie, uradowani bliskiemi swemu sercu klątwami w ustach Chińczyka.
Tak dowlókł się po wielu dniach do Samary, gdzie udało mu się zdobyć miejsce w praczkarni. Pilnie i skrzętnie prał w niej całą zimę, karmiąc się przytem dostatnio białym rosyjskim chlebem przenicznym i herbatą z cukrem. „Kulisi“ na ogół trzymali się swych zwyczajów narodowych, ale niektóre rzeczy chętnie przejmowali od Rosjan.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/68
Ta strona została skorygowana.