Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/72

Ta strona została skorygowana.

widać było śnieżno-białe onuce, obciśle przylegające do nogi oraz długie wązkie stopy w czarnych, płytkich ciżmach.
Uśmiechały się nieraz do tego młodego cudzoziemca pulchne córki lub żony rybaków czy kupców samarskich, jaskrawo ubrane i wymalowane na różowo, obiecująco, a nieraz wyzywająco mierzyły go czarnemi oczami śniade, pyzate, przysadkowate Tatarki, wypluwając w jego stronę chmury łusek ziarna słonecznikowego, które gryzły bezustannie. Śmiało i bezwstydnie zaczepiały go brzydkie, brudne służące Mordwinki, ale Wei-hsin Yang, zapatrzony w swe dumy dalekie, nie miał dla kobiet ani spojrzenia ani myśli. Jak każdy tułacz oderwany od ziemi rodzinnej, widział i spostrzegał tylko to, co się w nim samym działo, obojętny i ślepy na wszystko inne. W tłumie był sam jak na pustyni. Mówił sam do siebie na głos i uśmiechał się do swych myśli a oczy jego, inteligentne mimo swej nieobecności, patrzyły zawsze ponad głowy ludzkie.
Najchętniej chodził Wei-hsin Yang tam, gdzie stromemi, spadzistemi uliczkami, nieraz po skrzypiących, drewnianych schodkach szło się nad brzeg Wołgi. Rzeka była zamarznięta, zawiany śniegiem lód miejscami tylko świecił jak zakrwawiona stal, przeciwległy brzeg ginął w zaspach śnieżnych. Ale Wei-hsin Yang z rozkoszą myślał o tem, co to będzie, gdy o wiośnie lody pękną i czarne wody z szumem wystąpią z ni-