Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/77

Ta strona została skorygowana.

wyłącznie instynktem. Zimno było, na ulicach palono ogniska, których dym rozchodził się szeroko, zapachem swoim przypominając wieś. Co krok mijał długie karawany szerokich sani, wysoko naładowanych brzozowemi drwami. Niezliczone, malutkie saneczki jednokonne, pomalowane na wiśniowo lub brązowo, uwijały się żywo, wyorując głębokie bruzdy w brudnym, czarnym śniegu, powożone przez woźniców, przybranych w grube, czerwoną taśmą zciągnięte kożuchy i w futrzane czapki z czworokątnem aksamitnem denkiem. Za szybami wystaw piętrzyły się stosy jadła wszelakiego, ciasta białe, obsypane cukrem i owocami, bułki brązowe i różowe, mnóstwo słodyczy, drób, dziczyzna, ryby olbrzymie, łyskające złoto-srebrną łuską lub różowem, tłustem mięsem, piramidy wędlin, owoce, począwszy od południowych brzoskwiń, fig, winogron, czerwono-złotych pom-granatów, wreszcie pomarańcz ułożonych w przewiązanych wstążkami koszach, ubranych w zielone liście pomarańczowe, a skończywszy na mandżurskich, pięknie rumianych jabłkach, mandarynkach, złotych „kakach“ japońskich, czerwonych, wielkich japońskich malinach i dojrzałych bananach z dalekiej Formozy. Obojętnie mijał Wei-hsin Yang sklepy, wystawiające na podziw przechodniów drogocenne futra, na których się nie znał, lecz długo dumał przed sklepami jubilerów, podobnymi do ogromnych pieców, w których paliła się tęcza. Raz stanął przed wielką szybą, gdzie przez srebrzyste kwiaty lo-