Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/78

Ta strona została skorygowana.

dowe, fantastycznymi bukietami i wieńcami rysujące się na szkle, przeglądały — jak małe, płomieniste, różnobarwne słońca — przecudne, japońskie złocienie i wspaniale rozkwitnięte róże. W zdumienie wprawił Wei-hsin Yanga widok tych kwiatów, rozwijających się tak pięknie w kraju zimy i mrozów i coś w rodzaju nieuchwytnego a niepokojącego pytania przemknęło mu przez mózg — ale oczywiście nie zastanawiał się nad niem i poszedł dalej.
Dokoła tonących w szarem niebie starych, posępnych i przyprószonych śniegiem wież kopuł cerkiewnych i czarnych dachów z hałaśliwem, niemiłem skrzeczeniem niby czarne, latające grzechotki, krążyły niezliczone stada kawek. A czasami gdzieś z wysoka, z wież, padała na rozdeptany brudny śnieg i brudny, czarny tłum w ulicach, jakaś skoczna piosenka dzwonów, wygrywających dziwaczne melodje.
Ciężko i źle było Wei-hsin Yangowi w olbrzymiem mieście, wśród strasznego mrowia snujących się wszędzie tłumów. Wszyscy ludzie byli do siebie podobni, zakutani w czarne szuby, grubi, o jednakich białych twarzach, szerokich i płaskich jak łopaty, tu i ówdzie kudłatemi brodami podkreślonych.
To ich podobieństwo do siebie i niezmierzone, ruchliwe, czarne mrowie przerażało Wei-hsin Yanga, i tak już oszołomionego zgrzytem, dzwonieniem i chrzęstem oblepionych ludźmi tramwajów, i rykiem uganiających po mieście samochodów.