jąc cios zadać figurze, pobladł i mało nie zemdlał. Był to żyd. Żołnierze i widzowie wybuchnęli na widok tego przestrachu głośnym, grzmiącym śmiechem i nawet dzieci się śmiały, a starszy zwymyślał tchórza.
Temu ćwiczeniu Wei-hsin Yang chętnie się przyglądał, bo śmiesznie było patrzeć, jak bagnet zanurzał się w piersi słomą wypchane, lub rwał, szarpał i pokrywał je czarnemi, wystrzępionemi dziurami. Takich rzeczy w Chinach nigdy publicznie i tak dokładnie nie uczono.
A potem żołnierze wracali do koszar. Oddziały ich, zwarte i równo ustawione, wyglądały jak czworokątne, sunące naprzód głazy. Te głazy huczały pieśnią, wesołą, skoczną, rozpryskującą się nieraz w śmiech i głośne gwizdanie. Wei-hsin Yang tak bał się tego hukania i gwizdu, że aż dusza w nim zamierała ze strachu, i wydawało mu się czasem, że to lawina szara, niesiona przez szatanów, wali na niego — a nie wiedział, że ci żołnierze, to tylko tacy sami jak on, oderwani od swej ziemi parobcy, którzy w ulice kamiennego miasta śpiewem swym gromkim wnosili swą mocną, tryumfującą pieśń, owianą naśladowaniem słowików i skowronka, pieśń o czarnych chatach wsi, o czerwonych spódnicach dziewcząt, wabiących z leszczyny, o wiośnie, o zabawach młodzieży i o dostatkach żniw.
Zaś w piękne, słoneczne południa pokazywały się długie korowody niezliczonych rannych. Jedni na
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/81
Ta strona została skorygowana.