— Zaczęło się to niedaleko nas — opowiadał zarządzający zajazdem stary Chińczyk. — Na wiosnę „w maju miesiace“, jak oni mówią[1] zaczął się naród burzyć. O co? Nie wiem. Mówili, że o chleb, ale chleba było dość, więc nie o chleb. Zebrało się mnóstwo ludzi tu, na „Trubnoj płoszczadi“. Czego chcieli? Hałasowali. Policmajster wjechał między nich, mówił, uspokajał. Zaczęli na niego rzucać kamieniami, ranili — uciekł. Dlaczego nie przyszło wojsko? Nie wiem. Nie przyszło. Wówczas oni rzucili się na sklepy cudzoziemców a zwłaszcza Niemców.
— Niemców bili z początku — odezwał się któryś z przysłuchujących się rozmowie „chodjów“.
— Ale ich bili dobrze! — rzekł drugi. — Ja wtenczas jeździłem po „daczach“[2], widziałem jak przyszli do Łosiny Ostrowskiej. Szli jak wojsko — jeden na przodzie, dowódca. — Wy russkij? — pytał właściciela domu. — Da. — Pokażitie bumagi!
— Tsss hi hi hi! — rozległ się cichy chichot Chińczyków. — Oni zawsze „bumagi“! Jeden na tysiąc czytać umie, a zawsze bumagi!
— Jeśli się pokazało, że właściciel „russkij„, dowódca szedł dalej. Widziałem, jak krzyczeli. — Ten „russkij“ miał niemieckie nazwisko, ale dowódca obrócił się tylko do nich, krzyknął: — Małczat! Nie