nawet w milczeniu, prosto w niebo rozdziawiające w chamskim proteście swe brutalne pyski. A tuż widać było stojące u stóp wysokiej dzwonnicy czarne działo olbrzymie, stare, pięknie ozdobne, lecz okrągłe jak rura, a dalej dzwon nieopisanej wielkości, wzrastający ciężarem swym w ziemię, a tak wielki, iż swobodnie za wygodną chatę mógł służyć.
Podziwiając te różne nieznane sobie cuda Wei-hsin Yang chodził po posępnem podwórzu, rozbrzmiewającem głucho krokami straży, niskimi, spiżowymi jękami starych dzwonów i krzykiem kawek. Właśnie zaczął opukiwać wielki dzwon, ciekawy, jaki też dźwięk on może wydać, gdy w tem ktoś, dość mocno trącił go w ramię. Chińczyk odwróciwszy się drgnął. Błysnął mu przed oczami bagnet żołnierza. Żołnierz był mały, ale barczysty, ospowaty i zezowaty, z jasnym, aż białym wąsikiem i miną groźną i nieprzyjemną.
— Ty dokąd leziesz, mordo chińska! — odezwał się pogardliwie i wyniośle. W Car-Dzwon pukać ci się zachciało? Ubirajsa k czortu — a to ja w ciebie zapukam, że jękniesz!
Wei-hsin Yang nie tylko domyślił się, iż każą mu się oddalić, ale na sam widok żołnierza z całą przyjemnością i jak najszybciej zamierzał to zrobić. I byłby uczynił najlepiej, gdyby odrazu był dał znać nogom. Znalazłszy się jednak twarzą w twarz z tak wielkim dostojnikiem, przypomniał sobie przepisy etykiety
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/87
Ta strona została skorygowana.