złych, brutalnych i okrutnych. A ileż razy w pustych, oddalonych ulicach złodzieje rzucali się na „żółtego“ i wydzierali mu nietylko zarobione z trudem pieniądze, ale nawet kosz z całym towarem!
Tak więc Wei-hsin Yang całe dni spędzał na włóczeniu się od domu do domu i z piętra na piętro. Ten wielki i ciężki trud dawał zarobki szczupłe. Tylko Chińczyk mógł z nich wyżyć i jeszcze coś niecoś miesięcznie odłożyć. Ale Wei-hsin Yang nie smucił się tem, wierząc, iż przecie z czasem i on znajdzie drogę do dostatków.
Tymczasem badał wyznaczoną sobie dzielnicę. Obejmowała ona szeroki bulwar i kilkanaście ulic bocznych. Wzdłuż bulwaru ciągnęły się dwa rzędy sześciopiętrowych, szarych, gładkich domów kamiennych, o wysoko sklepionych, rozwartych bramach wjazdowych, dmuchających lodowo zimnym przeciągiem. Mało tu było do roboty, bo bram tych wiecznie pilnowali opryskliwi odźwierni w granatowych płaszczach ze złotymi galonami. Obok wysokich gmachów stały niemniej niedostępne, stare niskie, białe dworki, tak, że te nierówne rzędy domów wyglądały jak dwie starcze szczęki szczerbate, w których tu i ówdzie sterczały jeszcze rzadkie, czerniejące zębiska lub wycierające się, spróchniałe korzenie. Środkiem ulicy szedł bulwar, wysadzany sosnami i brzeziną, ubogi, smutny i pusty.
Strona:Jerzy Bandrowski - Krwawa chmura.djvu/94
Ta strona została skorygowana.