Większym zbytem cieszył się towar Wei-hsin Yanga w bocznych ulicach, gdzie pojawienie się żółtego „chodji“ z koszykiem jedwabiu wywabiało na podwórza wszystkie służące i kucharki. Z temi jednak trzeba się było ostro i zawzięcie targować, zaś równocześnie dobrze patrzeć im na palce, aby co nie przepadło, a czasem Wei-hsin Yang, zasypywany najordynarniejszymi wymysłami, prawie, że tracił przytomność i nie na żarty groził swą ostrą, stalową sztabą.
Chodząc tak po cichych uliczkach od domu do domu, nieraz zmęczony przystawał przy śpiczastych żelaznych sztachetach, otaczających małą cerkiewkę, a oparłszy o wyzłacane ostre ich końce swój ciężki nieporęczny koszyk, zastygał tak z prawą ręką na lewem ramieniu, skręcony w śrubę, z głową na bok przechyloną.
Zbliżała się wiosna. Odźwierni nakładali w podwórzach łopatami przechowywany starannie śnieg[1] do drewnianych skrzyń, pod któremi na żelaznych rusztach płonął ogień. Nad temi „tajałkami“ powietrze drżało tak, jakby niebo zimowe łopniało. Śnieg tajał i bujnym, rwącym strumieniem wyrywał się popod bramę na ulicę, gdzie wpadał w rynsztok, szumiąc i rozlewając się szeroko. Woda zalewała nogi
- ↑ W miastach rosyjskich śnieg zmiatano z ulic w podwórza i przechowywano go tam na wypadek gołoledzi.