wściekłości swej niepohamowane, zdradliwe i — bardzo biedne. Dam ci książki, przeczytasz, dowiesz się. Ono ma bardzo mało pożywki czyli planktonu, a prócz tego nie jest słone, lecz tylko słonawe. Dlatego ryba w tej wodzie żyć nie może, ta która żyje jest zdegenerowana, zmarniała, inna przychodzi tu zapędzona zimą lub przyniesiona wiatrem i prądem, który ją porywa. To morze nie ma morskiego życia. Popatrz na ten strąd — jest pusty, smutny, martwy... Gdzieindziej w piasku na strądzie starczy wykopać przed wypływem dołki, które, gdy woda odpłynie, pełne są krabów, ryb, nie mogących uciec... Po każdym odpływie jest na strądzie życie, którego tu nigdy nie zobaczysz... Tam ludzie czerpią z morza pełnemi garściami, tu jest nędza!
Słuchałem zmartwiony, obrażony, nie wierząc.
— To nieprawda — krzyknąłem wreszcie — Pan to tak naumyślnie mówi, żeby mi odwagę odebrać. Ryb jest masa! Sam widziałem w Helu kutry pełne śledzi, z któremi rybacy nie wiedzieli, co zrobić i wszystko zawieźli do Gdańska! Z tego wynika, że Gdańszczanie wiedzą, co ze śledziami zrobić a tylko my nie wiemy! A pan urąga na morze!
Pan Żebrowski nie obraził się, przeciwnie, rzucił papierosa i jakby beznadziejnie opuścił ręce.
Po chwili znowu mówił:
— Głupstwo! Gdańszczanie zjedli śledzie na świeżo, a u nas kto je miał zjeść? Ten polski śledź jesienny czyli morski, jest zbyt chudy, nietrwały i solić go nie można.
— A rybacy go solą, sam widziałem!
— Jo! Na czas głodu! Lepszy taki śledź, niż żaden, ale zasolony staje się twardy, łykowaty, niesmaczny i nie może konkurować z angielskim. Można go tylko wędzić, jak zima jest ostra, bo wtenczas wytrzyma transport, można go zjeść na świeżo, ale tu znów my nie mamy ani odpowiednich wagonów, ani połączeń kolejowych, aby go w świeżym stanie rozesłać po ogromnych obszarach Polski... Co zrobić?
— Nic, tylko wrzucić go w morze! — zawołałem zły.
— To też nieraz tak się robi! — odpowiedział z zimną krwią pan Żebrowski.
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/105
Ta strona została przepisana.