maleństw, różniący się od innych matnią nie sieciową, lecz z płótna. Połów „na gruf“ odbywa się zwykle tuż przy brzegu, i to równo ze wschodem słońca, kiedy tobjaszki wychodzą z dna i bawią się w wodzie. Jak tylko słońce trochę wyżej się podniesie, znikają. Tobjaszki są to malutkie rybki srebrno-zielone, ciekawe dlatego, że i kościec mają zielony. Większe od nich są również na przynętę używane, „dobijaki”, zwane po kaszubsku „czietrokami“. Jesienią, gdy rybacy „groefse“ ciągną, nieraz słychać na strądzie pytanie:
— Dostalejsta jakiego czietroka?
Jest to takie małe, prawie dziecinne rybołóstwo, jednak niezbędne i bardzo ważne, co czytelnik na innem miejscu sam ocenić zdoła.
Otóż ciągnęliśmy raz „groefs” z taką samą namiętnością, jak gdyby to był laskorn, czyli olbrzymi niewód łososiowy. Poranek był chmurny, ale pogodny, na morzu daleko widać było kilka transportowców z drzewem. Szły z Gdańska. Zresztą nigdzie ani łodzi, nic. Kilkanaście mew.
A jednak ciągnący ze mną „groefs” młodzi rybacy coraz to spoglądali na morze takim wzrokiem, jak gdyby ich ogarniał niepokój lub podniecenie. „Groefs” szedł nierówno, ciągnący byli najwyraźniej roztargnieni, i mieliśmy wszystkiego najwyżej jakie ćwierć wiaderka tobjaszów — więc prawie nic.
— Co wy tam widzicie, chłopcy? — zapytałem, czując, że sam jeden ciągnę.
Nie odpowiadali, ale oczy ich stały się szare z natężenia, z jakiem patrzyli. Jeden tylko mruknął:
— Mjewy (mewy) się bardzo na morzu rzucają. Słyszysz, jak krzyczą... Znowu lecą...
— A cóż was głupie ptaki obchodzą! — rzekłem lekceważąco — Wyciągnijmy „groefs“ na strąd!
Nikt mi nie odpowiedział. Skrzydła „groefsu“ wyprężyły się. Miałem słuszność, że tu był ktoś głupi — ale nie były to ani mewy, ani moi towarzysze.
Matnia aż dygotała od gwałtownego rzucania się małych, żwawych, srebrnych grynszpanowych rybek, a wśród tobjaszek było też kilka śledzi.
Chłopcom oczy błysnęły. Któryś z nich coś krzyknął,
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/112
Ta strona została przepisana.