Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/12

Ta strona została przepisana.

rzony po to, żeby się wylegiwał na cmentarzach. Trzeba coś robić! Wiem, że ci teraz ciężko, ale to trudno. W życiu nieraz bywa ciężko. A ty swojemi troskami i kłopotami nieboszczyka nie nudź! Umarłym trzeba dać spokój, dość się namęczyli za życia, żeby ich jeszcze po śmierci dręczyć ziemskiemi sprawami!
Mówił szorstko, jakby się gniewał, ale jaki to dobry człowiek!
Wyprowadzili mnie z cmentarza.
Szedłem przed panem Zielińskim wraz z Zdzisiem polną drogą, trochę zawstydzony, ale równocześnie i obrażony, że mi nie dają stryja opłakiwać.
— Popatrz, jaki ładny dzień! — odezwał się naraz pan Zieliński.
Usłuchałem go niechętnie z postanowieniem, że dzień mi się nie będzie podobał, ale rzuciwszy wzrokiem dokoła musiałem przyznać, że miał słuszność. Żniwa były na ukończeniu, wszędzie złociły się rżyska lub niezżęte jeszcze łany, na przełaj jechały przez pola wozy wysoko naładowane zbożem, błyszczały sierpy, rozlegały się wesoło okrzyki i śmiechy, ziemia była promienna i uśmiechnięta. Długi rząd siwozielonych, kołtuniastych wierzb i zielony pas wikliny wskazywał gdzie jest rzeka, z której aż do nas dolatywał pisk i okrzyki kąpiących się. Na przeczystem, ciemno-niebieskiem niebie nie było jednej chmurki. Było naprawdę bardzo ładnie.
Pamiętam ten obraz tak dobrze dlatego, że na długi czas moje oczy oglądały go po raz ostatni, o czem zresztą w owej chwili nie wiedziałem.
— Świat jest bardzo piękny i niema potrzeby patrzeć nań przez łzy! — odezwał się znowu pan Zieliński, — Ale — rozumiem! Dlatego jutro pojedziecie obaj trochę w świat. Na Hel. Zdziś miał i tak jechać, odwiedzić w Jastarni matkę i siostry... Pojedziesz z nim razem... Zobaczycie Warszawę, Poznań, przyjrzycie się polskiemu morzu — a potem — będzie jak Bóg da. Pomyślimy potem.
Ucieszyłem się niezmiernie, bo oddawna już marzeniem mojem było morze zobaczyć. Ale w tej chwili zakłopotałem się.
— Wyrobiłem dla nas zniżkę! — oznajmił mi Zdziś, —