Chłopak był trochę blady, ale spokojny.
— Co będzie? — zapytałem.
— Mój tatk jest bardzo mądry! — rzekł z zaufaniem — On wie, co zrobić. Ja z tobą też przez osuch przejechałem i nic nam się nie stało. Patrz, spuszczają żegla! Biorą paczeny! Teraz uważaj!
Wszyscy byli na górach, rybacy, ich kobiety, dzieci, psy — i wszyscy patrzyli na morze. Ktoś półgłosem odmawiał modlitwę, zresztą słychać było tylko wściekły ryk i chrzęst fal.
Pierwsza łódź śmiało posunęła się naprzód i pracując paczenami — wiosłami, długiemi na trzy sążnie, ważącemi trzydzieści funtów, stanęła w miejscu. Fale szły, podrywały łódź, porzucały, ale żadna nie poniosła jej ku brzegowi.
Stojący przy mnie Józk coś rachował. Słyszałem jak szeptał:
— Sześć, siedm, osiem, dziewięć, acht, neun.
Paczyny skoczyły naprzód, wbiły się w grzywę nadlatującej fali i bat chyżo pomknął ku brzegowi. Za chwilę rybacy, śmiejąc się, przymocowywali łódź i z dumnemi, rozpromienionemi minami zwycięzców wynosili z łodzi niecki, pełne sieci, i fląderki. Tłum wołał, żartował, chwalił, kobiety głośno dziękowały Bogu, wypytywano o tych, których jeszcze widać nie było.
Zjawiła się druga łódź. Znów ta sama cisza naprężonego oczekiwania — znów ten okrzyk radosny tłumu i rozradowane twarze zwycięzców. A potem przyszły trzy łodzie naraz, potem dwie, wreszcie pojawiła się ósma, za nią ostatnia, dziewiąta.
— Tam jest tatk! — wskazał Józk ruchem głowy ósmą łódź.
Widziałem — stary rozkazywał, wydawał polecenia. Wskazywał na maszt, na paczeny. Jego towarzysze szybko zdjęli wysokie skorznie, zrzucili kurtki.
— Widzisz! — szeptał Józk, ściskając mnie za łokieć — O wszystkiem myśli! A teraz...
Łódź wjechała na rewę i zaczęła swą walkę z falami.
Józk liczył:
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/125
Ta strona została przepisana.