— Pierwsza, druga, trzecia...
Szerokie, krzemiennej barwy fale, ze śnieżno-białemi grzywami piany, leciały warcząc, klaszcząc, hucząc...
Jak tylko Józk wymówił „dziewięć!‘“ — łódź pomknęła naprzód i szczęśliwie przybiła do brzegu. Józk natychmiast skoczył do tatka.
Przyglądając się temu strasznemu widowisku starałem się zrozumieć tajemnicę dziwnego słowa „dziewięć“ — i zrozumiałem.
Nie było to żadne tajemnicze zaklęcie, ale sprawa zupełnie jasna:
Szły fale — jedna za drugą — zawsze dziewięć. Łódź, niesiona przez denegę (tak rybacy nazywają falę, akcent ma być na trzeciej od końca), zawsze idzie od niej wolniej, tak, że następna denega dopędza ją, po niej trzecia, czwarta i wówczas łódź może się bardzo łatwo przewrócić. Lecz jeśli uderzenia ośmiu deneg wytrzyma i nie pozwoli się im porwać a pomknie z dziewiątą, ostatnią, przyjdzie do lądu bezpiecznie, ponieważ ta dziewiąta fala wyprzedzi ją a więc nie jest dla niej groźna, zaś po jej przejściu przez parę minut morze jest spokojne, skutkiem czego żadna nowa fala już za łodzią nie goni.
Nadjeżdżała ostatnia łódź, dziewiąta. Nikt nie wątpił, że przybije do lądu szczęśliwie, jak inne. Liczyłem fale. Wtem — czy załoga łodzi nie wiedziała, czy źle tak liczyli — skoczyli naprzód przy siódmej fali. Rzuciła się na nich z tyłu ósma, po niej straszliwa dziewiąta, rozległ się okropny krzyk!
Łódź zniknęła w skłębionym, białym obłoku piany i poszła pod wodę.
Boże! Co za jęk! Co za wrzask! Dziesiątki chaotycznych rozkazów, nieprzytomny bełkot kobiet, pisk dzieci, twarze to blade, to czerwone... Znowu krzyk...
Wypływa na powierzchnię maszt, którego uczepiło się aż trzech rybaków!... Bałwany przelewają się przez nich, biją ich w twarze, w oczy. Maszt zbyt słaby, by trzech ludzi w przemoczonych ubraniach i butach utrzymać, to z tej strony, to z tamtej zanurza się raz po raz i wraz z nim idą pod wodę ci, co się go trzymają.
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/126
Ta strona została przepisana.