Okropna to była scena, ą przecie, jak tylko mój Józk pewnego dnia powiedział mi, że pojedziemy zbierać sieci zastawiane na fląderki, ucieszyłem się niewymownie.
Wcześnie załatwiwszy się z węgorzami i żakami na naszej toni i dobrze najadłszy się smażonej słoniny z chlebem, pobiegliśmy na strąd, gdzie już czekało na nas dwóch rybaków z całą piramidą niecek z wędkami z przynętą na haczykach. Władowawszy to wszystko na bat, zepchnęliśmy go na głębszą wodę, przeleźliśmy przez burtę i — jazda!
Jechaliśmy na paczenach, ponieważ dzień był bezwietrzny, a na morzu glada, połączona z mgłą tak gęstą, iż widziało się zaledwie w promieniu kilku metrów. Syreny statków ryczały na dalekim szlaku parowców — według przepisu parowiec musi się podczas mgły przynajmniej raz na minutę ogłosić — ale nie robiło to przykrego wrażenia. Pod pierzyną mgły, zielono-szare morze falowało leniwie, mięko, z ledwo dostrzegalnym, jakby tłustym połyskiem — i wogóle wszystko dokoła nas było miękie, zaciszne.
— Jak wy się w takiej mgle orjentujecie? — zapytałem — Po czem poznajecie, że jędziecie we właściwym kierunku?