o kant i w ten sposób „ścidał“ (skidał — zrzucał) ją z haczyka. Jedna po drugiej ryba padała na dno łodzi i zaczynała się na niem rzucać. W miarę jak przybywało ryb, krwią i wodą ociekających, mlaskanie trzepocących się ciał stawało się coraz głośniejsze, a mocne ogony bańtek chlapały w burej posoce. Gdy wędka wynurzyła się z morza, złapane na nią ryby, miotając się, wypływały na powierzchnię a ja patrzyłem, oczu nie mogąc oderwać od tej toni szaro-zielonej, tak bogatej w żywe i przerozmaite stworzenia. Były fląderki zwykłe, były „gladizy“ funtowe a rozmącę się od chropowatych fląderek skórą zupełnie gładką i bez żółtych centków, ale o ciele bardziej wiórkiem i wodnistem, były kury morskie, trafiło się kilka lekkomyślnych węgorzy i jakby na przekór Erykowi, kilka ciemno-popielatych pomuchli o wielkich, żarłocznych gębach.
Zwijaną wędkę Eryk układał na podstawionej niecce a kiedy wreszcie na sznurze ukazał się kamień, oznaczający koniec jednej niecki, podstawiono mu drugą i Eryk zbierał sieć dalej. Łódź huśtała się leciutko, morze szemrało cichutko, zacisznie było w mgle, słyszało się tylko charakterystyczne „ciup!” o twardy kant, w powietrzu błysk, potem „chlap!”, plusk w burej jusze — a ostra, przenikliwa woń dna morskiego coraz wyraźniej wszystkich owiewała.
Coraz wolniej Eryk zbiera sieć. Na policzki wystąpiły mu żywe rumieńce.
— E, ty tak powoli ścidasz! — zniecierpliwił się Anton — Na pólnie (południe — obiad) nie zdążymy. Rębaj! Rębaj!
— Rębaj sam! — odpowiedział zdyszany Eryk podając mu sieć.
Zmienili się.
— To bardzo ciężka praca! — tłumaczył mi Józk — Na to trzeba wielkiej siły. Ale był kiedyś w Jastarni taki siłacz, co sieć zwijał, siedząc sobie na ławeczce tak spokojnie, jak białka (kobieta) klębuszek przędzona!
— Jo! — potwierdził Eryk — Kustosz Michał! Le to był straszny chłop! Mój tatk, widział, jak sam do góry wysmyczył wóz, którego dwa konie uciągnąć nie mogły.
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/132
Ta strona została przepisana.