Burze Wszystkich Świętych minęły, pogoda była znośna, ale rybołóstwa — żadnego.
Ten i ów złapał kilka węgorzy, pan Żebrowski wędził złociste, piękne ale dość rzadkie brzony — zresztą on miał co robić, bo — choć ceny z dnia na dzień rosły — stale kupował węgorze przechowywane w skrzyniach przez rybaków, ale ludzie — przejadali resztki pieniędzy, o ile je kto jeszcze miał.
Wszyscy czekali na szproty czyli na bretlingi.
Nie przychodziły.
Pan Żebrowski klął na czem świat stoi, nazywał rybaków próżniakami, piecuchami, mówił, że im się szukać nie chce.
Ale to nie była prawda.
Szukano uparcie, wytrwale, wszelkiemi sposobami.
Rybacy dzień w dzień wychodzili na „góry” i stercząc na grzbietach wydm, daleko widzącemi oczami badali morze i niebo. Morze mieniło się nieraz wszystkiemi kolorami, na niebie świeciły dwie i trzy nawet kolumny tęczowe razem, dalekim szlakiem parowców szły ładowane statki z rozwianemi, czarnemi pióropuszami, ale dla rybaka wszystkie te piękności i wesele nie znaczyło nic — bo „woda była pusta”, to jest bezrybna i musiała być pusta, skoro wiatr był przeciwny, bezrybny. Kiedy raz, patrząc tak z wału wraz z jednym sta-
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/146
Ta strona została przepisana.
XXVI.
Poszukiwanie szprotów.