Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/151

Ta strona została przepisana.
XXVII.
W pogoni za szprotami. Klęska.

Józk zbudził mnie o trzeciej nad ranem.
Noc była jeszcze głęboka, wszędzie głucha cisza.
Ubieraj się prędko! — napomniał mnie młody rybak, pomagając mi i dla pośpiechu podając to ciepłe nogawice (skarpetki), to sweater, to skorznie.
— Zapomniałem, że mieszkasz nagórze! — szeptał niezadowolony — Gdy u ciebie jest światło, to okno świeci jak „bliża“ (latarnia morska). Widać na całą wioskę!
— Cóż to kogo może obchodzić?
— Ludzie doch wiedzą, że chodzisz z nami na „feszeraj“ (rybołóstwo)! Nie mówiłeś nikomu?
— Nie! — skłamałem śmiało i z czystem sumieniem, bo zwierzyłem się tylko Dawidowi, a jego dyskrecji byłem pewny.
Józk tak poganiał, że nawet śniadania nie pozwolił mi zjeść w domu. Wziąwszy wszystko potrzebne, zeszliśmy pocichu nadół i wsiąknęliśmy w czarną noc.
— Ciemno! — szepnął Józk.
— Masz słuszność! — odpowiedziałem — Gdyby nie te światła w oknach, nie byłoby nic widać!
Prawie w każdym domu widać było światełko, a nad dachami śmigały iskry.
— Cóż to? Na odpust ludzie się wybierają, czy co?