— Prawdopodobnie, choć o żadnym odpuście w tych dniach nie słyszałem.
Drzwi trzaskały, tu i tam słychać było pukanie w okna i stłumione głosy.
— Czyżby się maszoperje zbierały na węgorze? — żartowałem.
— Ktoś nam musiał zrobić na złość! — zaniepokoił się Józk — Musimy się śpieszyć.
Tego samego zdania są prawdopodobnie i drudzy! — mówiłem. — Halloo! Baczność! To ty, Kuba? Uważaj, mało mi wiosłem oka nie wybiłeś!
— A żeby cię! — mruknął cień jakiś i rozpłynął się szybko w czarnej nocy.
Pośpiesznie, ale dokumentnie wsunęliśmy w domu Józka zwykłe śniadanie rybackie, składające się z przysmażonej słoniny, chleba i gorącej kawy z mlekiem. Na lądzie można się puścić w drogę naczczo, bo o kęs chleba czy szklankę mleka wszędzie łatwo, ale na morzu sprawa wygląda inaczej. Niema ani karczem, ani chałup przydrożnych, a prócz tego człowiek głodny prędko marznie, na wodzie zaś jest zawsze chłód.
— Masz wszystko? — zapytał Józk.
— Mam.
— Idziemy.
— A gdzie Anton?
— Z Alojzem przy bacie.
Ledwieśmy wyszli, usłyszeliśmy ciężkie kroki obładowanego człowieka w skorzniach.
Przypomniała mi się podobna scena z „Kurzawy“ Jacka Londona. London opisuje w niej gonitwę kopaczy złota do nowo odkrytego jaru. Rzekomo wiedzą o tem odkryciu tylko cztery osoby, ale gdy przychodzi do gonitwy, stają do niej tysiące.
Kiedyśmy odbijali od brzegu, nie było ani księżyca, ani gwiazd, wogóle żadnego światła, wyjąwszy oksywską latarnię morską po drugiej stronie.
— Bez światła jedziemy? — odezwałem się.
— Na zatoce światło niepotrzebne! — odpowiedział Anton. — Statków tu niema, tylko pomarenki.
Wybrzeże było jak wymarłe, cisza zupełna.
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/152
Ta strona została przepisana.