dok był prześliczny. Uwięziony, półmartwy statek, jak gdyby się mścił za gwałt sobie zadany, rzucił teraz na morze dziesiątki tańczących pomarenków.
Rozbiegłszy się i wyrzuciwszy kotwicę, wszystkie łodzie zaczęły stawiać mance. Nasi rybacy, kutry helskie i gdyńskie — wszystko wielkim kręgiem zastawiało drogę ławicy i osaczało ją. Pracowaliśmy chętnie, z ożywieniem, z nadzieją, nie odczuwając zmęczenia, mimo iż kilka godzin już byliśmy w ruchu a morza było dość dużo, tak, iż łódź tańczyła, co się zowie.
Wracaliśmy w jak najlepszym usposobieniu, głodni jak wilki. To też, jak tylko doprowadziliśmy łódź do porządku, rzuciliśmy się na drugie śniadanie.
— Jutro rano będziemy zbierać mance i stawiać nowe! — mówił Józk, łapczywie jedząc chleb z sadłem. — Pojedziesz z nami?
— Jo, pojadę! Ale czemuśmy tak wcześnie dziś wybiegli? Był cały dzień czasu...
— Jo, a dobre miejsce?
— Skądże możesz wiedzieć, że twoje miejsce będzie szczęśliwsze, niż inne?
— Tego nie wiem, ale wiem, że sobie je sam wybrałem.
O, jakże strasznie bolały mnie kości, gdy na drugi dzień o czwartej rano wstawałem. Ledwie się mogłem ruszać! Ale przynajmniej tak się śpieszyć nie potrzebowałem, więc spokojnie zrobiłem sobie śniadanie i do syta się najadłem.
Niósł nas ku Helowi szybko północno-zachodni wiatr, od którego zatoka silnie falowała. Huśtaliśmy się, jednakże jazda była przyjemna. Znowu biegliśmy wraz z całą flotą rybacką, ale tym razem już w podnieconym nastroju.
Józk kłopotał się o mance — czy nie za daleko na morzu są postawione, na co Anton odpowiedział, iż raczej zbyt blisko i że właśnie powinno się było jechać dalej, za ten „siedzący” statek, na teren, zwany przez rybaków „Kamerunem“. A teraz znów: — Jak ławica pójdzie? Głębiej czy płyciej? I takich pytań niepokojących było mnóstwo.
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/154
Ta strona została przepisana.