snąłem. Wieczorem wypijałem trochę mleka i spałem dalej. Następnego dnia myślałem, że padnę trupem albo się utopię. Na rękach miałem pęcherze od wiosłowania. Kiedy, zmieniwszy Józka, wyciągałem linkę, pęcherze mi popękały, mimo że miałem na rękach podwójne rękawice. Kłuło mnie w stawach, jakbym tam miał dziesiątki rozpalonych do czerwoności szpileczek. Bolały mnie żebra, pas, uda. Przed oczami latały mi czarno-zielone koła, nad oczami palił mi się jasny, piekący ból. Chwilami nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. W dodatku — po morzu chodziły bałwany, jak chałupy, a nadomiar złego mieliśmy z powrotem przeciwny wiatr, skutkiem czego musieliśmy nie tylko „popychać“, ale jeszcze blisko godzinę „kircować”.
Przeklęte słowo!
Co znaczy? Uważajcie, czytelnicy:
Chcę wylądować a wiatr mam od lądu. Cóż wtedy robię. Oto mijam miejsce, w którem mam zamiar wylądować i jadę znacznie dalej, poczem naraz pozwalam się wiatrowi znieść. W odpowiedniem miejscu znów idę pod wiatr na paczenach lub popychając i znów „drewam“, to znaczy, daję się unosić wiatrowi i prądowi, ale tak że robię zygzaki, które mnie zwolna przybliżają do lądu. Oto mijamy Jastarnię, daleko — daleko, widzieliśmy chodzącego na brzegu tatka Kąkolów, starego Stefana, „drewamy” — i znowu jesteśmy naprzeciw Boru i znowu musimy popychać tak długo, póki nie miniemy Jastarni i nie zaczniemy zygzakiem „drewać“. A tymczasem krótki dzień zimowy kończy się, wiatr staje się coraz zimniejszy, członki omdlewają, na czoło występuje poraz dwudziesty pot — i znowu jesteśmy naprzeciwko Boru i znowu musimy poptychać. Rozumiecie, czytelnicy? Oto, co znaczy „kricować”.
Ale i tak, mimo niewypowiedzianego utrudzenia, nie mogłem jeść. To jest — nie mógłbym jeść, gdyby nie mądry Dawid, który, przewidziawszy wszystko, nie wmuszał we mnie jedzenia, lecz mruknął kilkakrotnie „jo! jo“ i skinął na żonę.
Dawidowa, w której wielkich, szafirowych oczach dawno już czytałem współczucie połączone z miłosier-