Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/173

Ta strona została przepisana.

dziem, postawiła przede mną szklankę — gorącego grogu z gwoździkami.
— To musisz mieć wypite, Janku! — niemal krzyczała na mnie — Jak się rozchorujesz, pani Zelińska będzie się na mnie gniewać, a co ja wtenczas zrobię...
Na zakąskę dała mi solonego węgorza, prosto z beczki.
Wypiłem parę łyków grogu, zakąsiłem węgorzem solonym, bardzo słonym — i jakże przeraźliwie zachciało mi się jeść. Jadłeś ty kiedy, mój czytelniku drogi, klopsy ze szprotów w sosie i z bulwą? To pańska potrawa, królewska, tylko że potrzeba do niej iście królewskiego apetytu. Tak.
Najadłem się i — spać!
— Jedziesz jutro na feszeraj, Janku? — zapytał mnie Dawid.
— Muszę. Jest nas tylko trzech.
— A zaziębły nie jesteś?
— Nie, Tylko wszystkie kości mnie bolą.
Wyszedłem.
A już przez drzwi słyszałem, jak Dawidowa tłumaczyła mężowi:
— On jest doch jeszcze za młody, za słaby. —
I ten następny dzień wytrzymałem, ale już więcej — mówiłem sobie — więcej nie! Bo „marno zdżino!“, jak rybacy mówią. Żeby nie wiedzieć co było, to następnego dnia nie wyjadę.
I nie wyjechałem, bo następnego dnia była — niedziela.
A w poniedziałek — była burza.
We wtorek wyjechaliśmy po mance, aleśmy ich nie postawili, bo pogoda była niepewna i pan Żebrowski przepowiadał burzę.
We środę była silna, zimna „nordowa briza“ — to jest dość silny wiatr północny. Pamiętam ten dzień doskonale, bo pierwszy raz zobaczyłem powrót floty rybackiej z połowu.
Przed południem leniuchowałem, czytałem trochę, odpoczywałem, a zaraz po „pólniu“ (po obiedzie) wyszedłem trochę na strąd przejść się. Wracałem przez