i zimna, utrudzeni i tak skostniali, że ledwie się ruszają w swych ciężkich ubraniach i butach.
Idzie stary Paweł, ogromny rybak, mocny jak dąb. Twarz ma tak schłostaną wichrem i skurczoną z zimna, że wygląda, jakby był okropnie zły — ale oczy jasne patrzą wesoło. Już jest przy mnie. Nie wita się, a tylko rzuca przez zaciśnięte zęby:
— Jaki priz? (Jak płacą za rybę?).
— Niema jeszcze prizu! — odpowiadam.
— Żebrowski jest?
— Jest.
Jegoby nie było! Czerwony z zimna, ale wesół, już krąży dokoła swej wagi przed wędzarnią, hucząc na całą zatokę, żartując i pokrzykując od czasu do czasu na swego czarnego Dudka.
Tu muszę Czytelnikowi powiedzieć, że do różnych i wielu wzruszeń rybackiego zawodu i stanu należy też sprawa „prizu“ czyli cena za złowioną rybę. Cenę tę ustanawia giełda wędzarników, stosując ją do cen gdańskich, zapotrzebowania towaru i ilości poławianej ryby. Jeśli ryb jest dużo, spadają w cenie. Jeśli ryb jest mało, cena na nie musi być wysoka. Jeśli na lądzie rynek jest przeładowany, lub jeżeli jest ciepło, wędzarnicy ryb kupować nie chcą, bo albo ich nie zbędą albo też narażają się na to, że ryby się im zepsują. Nie biorą też ryb, kiedy „na kraju“ wypadają większe święta. Nie znając tych wszystkich względów, rybacy nie biorą ich w rachubę i dlatego rzadko kiedy wiedzą, co właściwie mają, bo ceny nieraz nagle skaczą lub padają z zawrotną szybkością.
Ledwie trochę przyszedłem do siebie, znowu się zaczęły moje męczarnie na wodzie. Chudłem, czerniałem, ale już jadłem regularnie i spałem świetnie. Wówczas poznałem, co to morze. Tam, gdzie lądowy człowiek widziałby cudowny widok, tam morze było dla mnie martwe, bo wiedziałem, że woda jest pusta. Nauczyłem się po białawym odcieniu poznawać „wodę bretlingową“ i po nim poznawać, czy szproty są czy nie. Zacząłem rozumieć, że ładna pogoda — fajn wiodro, jak rybacy mówią — jest nie wtedy, gdy słońce pięknie świeci, lecz
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/175
Ta strona została przepisana.