niętych nadbrzeżnych kałużach, a zamarznięte łodzie czekały cierpliwie, z zadrością patrząc na te, które, wyciągnięte z wody w porę, długim rzędem leżały bezpiecznie na wybrzeżu. Dzień i noc słychać było wrzask ptactwa „na błonach”, to jest na niezamarzniętych miejscach na zatoce.
Te krzyki ptasie szczególnie drażniły pana Żebrowskiego, który był namiętnym myśliwym.
— Ty strzelasz? — zapytał mnie jednego dnia.
— Jeszcze jak! — odpowiedziałem ze słuszną dumą — Mewy w lot biję kulami.
— Tak? Z czego strzelasz?
— E, z karabinka kawaleryjskiego! Niewygodnie! Gdzież — kulami do ptactwa strzelać! Muszę zawsze w głowę mierzyć!
— Jo! Czekaj, pojedziemy kiedy na kaczki!
— E, pan tylko obiecuje — z przyzwyczajenia!
Obraził się.
— Jak przyrzeknę, zawsze dotrzymam! — fuknął wyniośle.
Ale zaraz dodał ostrożnie, na wszelki wypadek:
— Rozumie się, jeżeli mogę.
— Czekaj tatka latka! — pomyślałem.
Wieczorami starsze kobiety przędły manillę a rybacy z rodzinami wiązali żaki. Przytem opowiadali sobie różne rzeczy o dalekich krajach i dawnych czasach. Teraz, kiedy zatoka zamarzła, wspominali, jak to było, kiedy po lodzie biegali na „szchrecach” (łyżwach) do Gdyni albo i do Gdańska. Brali na nogi „szchrece”, drewniane, żelazem podkute łyżwy, na plecy worek a w ręce pikę do pikowania po lodzie, jak nie było wiatru lub przeciw wiatrowi. W wietrzną pogodę przywiązywali do piki kawałek żagla i tak z wiatrem lecieli przed lód, kupowali w Gdyni, ile tylko mogli unieść i wracali do domu. A na drugi dzień jazda znowu, póki był lód, bo to było łatwiej i taniej niż sprowadzać żywność dokoła zatoki furmanką. A gdy spadły wielkie śniegi, nawet ta komunikacja stawała się niemożliwa.
Gorzej kończyły się nieraz takie wędrówki do Gdańska, dokąd rybacy transportowali lodem ryby. Zdarzało
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/179
Ta strona została przepisana.