gi na lodzie nie zmarzły, następnie — „izaks“ (z niem. Eisachse), siekiera na długiej rękojeści do rąbania lodu, bodarz — oścień na długiej żerdzi, specjalne widły do „upychania” i „mrzejszka”, siatka na złapane węgorze.
Dawid to wszystko miał, bo kiedyś także na lód wychodził, a ponieważ pan Żebrowski namawiał mnie, żebym tego sportu spróbował, jako że powinienem poznać wszystko, wziąłem jednego dnia te wszystkie przybory i poszedłem w kierunku Chałup, gdzie wik w całości już był pokryty lodem.
Szedłem ścieżką, przy plancie kolejowym. Dzień był szary, trochę mglisty, niebo ołowiane, posępne. Zaraz za Kuźnicą półwysep zwężał się tak, że po obu stronach widać było morze, po lewej zamarzniętą zatokę, po prawej wolny od lodu, szaro-zielony Bałtyk. Pan Żebrowski mówił nieraz, że nasze morze jest smutne, czemu ja uparcie przeczyłem, bo smutku nie lubię, nie umiem być smutny i nie chcę, ale tego dnia musiałem przyznać mu słuszność. Widok był tak smętny, że rozpacz brała. Nic, tylko trochę zmarzniętego piasku, parę sosenek, tu biało-szara płaszczyzna lodu, tam tafla wody ledwo marszczącej się, bo dzień był bezwietrzny.
Ale na zatoce panował bardzo ożywiony ruch. Setki ludzi wyległy na lód, kobiety, mężczyźni, nawet młodzież, i gdzie okiem rzucić, wszędzie widziało się czarne figury, bodące dno zatoki. Ktoby nie wiedział, co to jest, a ujrzałby naraz ten widok, uśmiałby się serdecznie z tych ludzi, szturkających drągami w przeręble.
Wszedłszy na lód — bo dotychczas szedłem ścieżką obok plantu kolejowego — zacząłem szukać sobie miejsca. Mnóstwo było wszędzie przerębli opuszczonych, już wyjałowionych, wybranych, tu i owdzie ludzie rąbali lód izaksami, a gdzieindziej miotały się w mrzejszkach węgorze. Były jakie takie, dość spore, w sam raz na ugotowanie czy usmażenie dla jednego człowieka, ale były też maleńkie, jak obsadka pióra; z tych ludzie gotowali sobie zupę.
We mnie w stręt budziła ta chciwość ludzka i ten brak wszelkiego rozumu w tępieniu biednych stworzeń.
Rozumiem, można łowić nawet szproty, mimo że są ma-
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/184
Ta strona została przepisana.