pokrzykiwania łabędzi, aż mi się znudziło, poczem, nie mając nic lepszego do roboty, zacząłem przez szkła rekognoskować okolicę, a że mnie ręce od ciągłego trzymania w górę bolały, wyciągnąłem się wygodnie za wydmą i tak patrzyłem, leżąc na brzuchu, na łokciach oparty.
Niespodziewanie zobaczyłem wówczas łabędzie.
Cóż za cudne ptaki!
Opisywać ich nie będę, bo kształtem nie różnią się od naszych łabędzi swojskich, są tylko znacznie większe, ale i to stwierdziłem dopiero później, bo widziane przez szkła nie wydawały się większe. Cały zachwyt polegał na świadomości, że to są łabędzie dzikie, wolne, dzieci dalekiego Morza Północnego, cała radość była w tem, że dzięki szkłom, niewidzialny i niedostrzegalny mogłem znajdować się wśród nich, obserwować i podziwiać każdy ich ruch, harmonijne wyginanie szyi, trzepotanie ogromnemi skrzydłami i majestatyczną, dumną postawę na wodzie.
Wiedząc, gdzie je znaleźć, odwiedzałem je często i chętnie, przyglądałem się ich zabawom. Było ich około trzydziestu sztuk, i nie zauważyłem, aby się odznaczały jakąś nadzwyczajną ostrożnością. Widać czuły się na tem miejscu pewne siebie i bezpieczne. Jadły, wrzeszczały w niebogłosy, czasami goniły się, srebrne na wodzie lazurowej, białe w dzień chmurny i gdy fala była zielona. Powoli oswoiłem się z widokiem łabędzi, a prawdopodobnie też i one ze mną, bo nie przypuszczam, aby mnie nie zauważyły, zwłaszcza, że czasami podpływały względnie blisko, na jakich pięćset metrów, tak, że śmiało można było strzał zaryzykować. Nie miałem początkowo tego zamiaru, ale gdy słyszałem, jak się tą zdobyczą niektórzy przechwalali, jak to opowiadali o trudności strzału do łabędzia, zdjęła mnie chętka pokazać, co umiem. Zacząłem tedy wychodzić nad zatokę ze swym karabinkiem i czekałem sposobności, która prędzej czy później nadarzyć się musiała.
Ale znalazł się ktoś, kto moje plany mordercze pokrzyżował.
Tym kimś był pan Żebrowski.
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/190
Ta strona została przepisana.