życzyłem mu wówczas swego kożucha... A przecie ja chyba na futro mam jeszcze czas...
— Dawidku! — krzyknąłem ze schodów.
— Jo, Janku!
— Proszę na chwilę... Tu, czapka, skorznie, kożuch.
— Jo, Janku!
— Niech sobie to Dawid weźmie. Ja jestem młody, mnie ciepło a Dawid już marznie... A mnie co po kożuchu? Gdzie ja w tem pójdę? Na jarmark do Pucka smolaki sprzedawać? Za to niech mi Dawid przechowa moje ubranie rybackie... Manczestry, eltychy, zydwestkę... Skorznie wezmę, dobre do polowania...
Jadę! Jadę! Zatem muszę się jakoś ubrać po ludzku, w manczestrach przecie nie pojadę. Cóż ja wezmę na siebie?
Zacząłem próbować — wszystko za ciasne, za krótkie, na nic! To dlatego koszule tak na mnie trzaskały!
Zwinąłem wszystko w jeden wielki węzeł i otwarłem drzwi:
— Klemensa! Pylesa!
Zwaliłem tłumok ze schodów.
— Daj to neńce! To na buksy dla ciebie!
A teraz ja się ubiorę — jak pan, elegancko, co się zowie! Czyściutka koszula — trochę w ramionach szwy „naddały“, jak ją wciągałem — nowiutkie trzewiki, granatowe marynarskie ubranie, czarna jedwabna krawatka, mucka ze sznureczkiem — ech, jak lalka! Miałem to pierwszy raz włożyć na Wielkanoc, ale trudno! Lalka! Rybak od parady? Oho! Popatrzcie na moje plecy, moje kościste, ogromne łapy, na twarz od wiatru! A w kieszeni setki złotych!
Naraz — przypomniałem sobie!
— Wszak to dziś moje urodziny! Szesnaście lat skończyłem! Może teraz panna Andzia raczy już na mnie spojrzeć.
Zeszedłem na dół.
Dawid aż się głośno zaśmiał, gdy mnie zobaczył.
— To jest rybak! — wołał — Teraz to jesteś okrutnie ładnie przyozdobiony! Prawdziwy wizerunek rybaka!
— Jooo! — dziwowała się Dawidowa, przyglądając
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/237
Ta strona została przepisana.