Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/33

Ta strona została przepisana.
V.
Na brzegu Małego Morza. Pierwszy raz wyjeżdżam na morze.

Kiedy upał popołudniowy trochę minął, wyszliśmy nad zatokę, czyli, jak mówiła pani Zielińska, na brzeg Małego Morza.
Szliśmy przez jakiś czas piaszczystą drogą wzdłuż zatoki a potem skierowaliśmy się ku jakimś wałom, widocznym na wodzie, a koło których straszliwie dymiła i hurkotała wielka, czarna maszyna.
Jakże tu było inaczej, niż nad Wielkiem Morzem! Tam nieskończony przestwór wód, wysypane kamyczkami i muszelkami piaski długiego, lecz wąskiego wybrzeża, strome wydmy, suchą, twardą trawą porosłe i sosny, niemiłosiernie prze wichry powyginane, tu — gładka i lśniąca jak zwierciadło powierzchnia wody, z rysującym się zanią wyraźnie błękitnym drugim brzegiem, na torfiastych pastwiskach nadbrzeżnych pasące się łaciaste czarno-białe krowy, bure barany i czarne lub szare gęsi, nad wodą długie rzędy pękatych, czarnych łódek, na wodzie, niby suche badyle, maszty żaglówek, a w pewnem oddaleniu od brzegu brzuchate kutry motorowe. Inna trawa, inne krzaki, a nierzadko widać było pólka ziemniaków lub bobu.
— Tam Gdynia! — mówiła pani Zielińska, wyciągając rękę na lewo w kierunku błękitnego wybrzeża po drugiej stronie — A tu, na prawo, Oksywje i Puck. Ładnie tu!
— Ładnie, ale dla mnie trochę za mało morza! —