— Nie potrzeba na to Bretanji, wystarczy Puck! — wtrąciła złośliwie panna Andzia.
— A te niskie domki tuż przy brzegu morskim, czy to jakie wille czy magazyny nadbrzeżne? — zapytałem.
— To wędzarnie, w których się wędzi ryby.
— Pójdziemy tam kiedy zobaczyć?
Teraz niema poco, w lecie wędzi się tylko trochę węgorzy i fląderki.
— A dlaczego tak mało?
— Bo węgorze dopiero zaczęły się pokazywać, a w ciepłej porze ryba wogóle prędko się psuje, więc dużo wędzić nie można.
— Prawda! Że też mi to na myśl nie przyszło! — wykrzyknąłem.
— Nie jesteś przyzwyczajony do myślenia o tych rzeczach... Myślisz, jak człowiek lądowy, a tu trzeba myśleć zupełnie inaczej!
— To jest — jak, proszę pani?
— O, moje dziecko, żeby się tego dowiedzieć, trzeba tu żyć, a ja choć prawie co rok od dzieciństwa tu bywam, przecie jestem tylko gościem!
Łódź płynęła powoli, kołysząc się czasem, gdy wiatr silniej trącił w żagle. Widać było z wody ciągnące się wzdłuż brzegu białe domki Jastarni z czerwonemi dachami, nad niemi czerwoną wieżyczkę kościoła z chorągiewką, a w głębi, ponad lasem maszt sygnałowy z czarnym kręgiem u lewego ramienia.
— Tam, gdzie się kończy Jastarnia, gdzie ten krzyż na wzgórzu, jest granica, od której zaczyna się druga wioska rybacka. Tu była odwieczna granica polsko-gdańska, bo Bór za czasów Rzeczypospolitej Królewskiej nie należał do Polski lecz do Gdańska. Była to wioska niemiecka, ale katolicka i wskutek tego — spolszczyła się.
— Jakże to? — pytałem zdziwiony.
— Poprostu! odpowiedziała pani Zielińska. — Najbliższymi niemieckimi sąsiadami Niemców w Borze byli Helanie, protestanci. Kościoła katolickiego w Helu nie było. Wobec tego Borowianie chodzili na nabożeństwa nie do Helu, lecz do Jastarni, gdzie znów Kaszubi, jak wszędzie indziej, modlili się po polsku. No i spolszczyli się, właśnie