lasowi widok niesamowity. Twardo rysowały się w niepewnem świetle czarne pnie, a konary przybierały fantastyczne, drapieżne kształty.
Tuż przy drodze stało czółno rybackie. Zdjęła mnie dziecinna chętka wsiąść w nie — a byłem jeszcze w samej rzeczy dzieckiem. Łódź pachniała smołą i morzem, i ja, siedząc w mej, wyobrażałem sobie, że płynę gdzieś daleko, kołysząc się na falach. Istotnie byłem w tej chwili bardzo daleko — na wymarzonych morzach z korsarskich powieści, lub z opowiadań Jacka Londona. Siedziałem tak, aż mi się z samego siebie śmiać zachciało, o wówczas wyskoczyłem z łodzi i trochę zawstydzony swą głupotą, poszedłem nad Małe Morze.
Było śliczne przy księżycu, srebrno-błękitnawe, z wielkim, gorejącym niedaleko brzegu na wodzie srebrnym kręgiem światłości, ciche, zamyślone. Tu też mrugała do mnie latarnia morska z Oksywja raz-dwa-trzycztery — potem przerwa i znowu raz-dwa-trzy-cztery — a światło miała brylantowobiałe. Nawet w nocy widać było drugi brzeg ciągnący się nad wodą niby pas księżycowego koloru. Na lewo, u ciemnych smug paliszcz nowo budującej się przystani, jak spracowany potwór przywarowała do jasnej powierzchni wody czarna draga wlepiwszy w ląd swych dwoje białych świecących oczu.
Rozpisałem się o tem wszystkiem tak szczegółowo dlatego, że te pierwsze wrażenia z pobytu nad morzem rozstrzygnęły o całem mojem życiu. Trzeba pamiętać, ze byłem wówczas po niedawnej śmierci stryja szczególnie na wszystko czuły i wrażliwy, nie można się tedy dziwie, że widziane pierwszy raz morze i to w czasie, kiedy ma dla człowieka tylko swe lśniące barwy, uśmiechy i najłagodniejszą muzykę fal, oczarowało mnie swem pięknem. Patrząc w nie, nie zapomniałem wprawdzie o swym stryju, ale zapomniałem o bólu — i za to, nie zdając sobie nawet z tego sprawy — byłem morzu wdzięczny.
Byłem tak zmęczony i rozkosznie senny, że gdy tylko wyciągnąłem się na swem wonnem posłaniu z trawy morskiej, zasnąłem natychmiast.