— Półtora centnara śledzików — to głupstwo. Nie warto było za tem nawet na morze wyjeżdżać. I nie wyjeżdżałbym, gdyby nie było trzeba dla gości! Cóż to znaczy półtora centnara śledzików! Nieraz mamy dziesięć centnarów!
Znów się zbłaźniłem!
Próbowałem się ratować. Przeszedłem na inny temat.
— Jakże wy łapiecie śledzie w te sieci, można spytać?
Widziałeś sieci rozpięte na łące pod lasem?
— Widziałem — skłamałem na wszelki wypadek, choć widziałem dotychczas tylko żaki.
— To sieci zastawione na śledzie. W nocy, jak śledzie wychodzą z wody i zaczynają latać, nie widząc tych „manc“ —
Domyśliłem się, że mowa o sieciach.
— Bo są tonowane na bruno —
— Chciał powiedzieć pewnie „braun”! — odgadłem.
— Wpadają w zastawione mańce, a który śledź ulnie w oczku i złapie się za skrzele, ten już zostaje. Rano przychodzimy, zabieramy mańce ze śledzikami, niesiemy je na łodzie i wyjeżdżamy na morze, aby je trochę wypłókać, jo, a potem przywozimy na plażę, i jak widzisz, pulujemy, wyjmujemy śledziki z manc, sprzedajemy, a ty je potem jesz na obiad albo na kolację.
Zrobiło mi się przykro, bo zrozumiałem, że rybak drwi z mojej nieznajomości rzeczy, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Daj spokój, Pawle! — żachnął się jego towarzysz — Albo mów, jak jest, albo nie mów wcale!
— Nic się złego nie stało! — odpowiedziałem. — Wasz kolega zupełnie dokładnie opowiedział mi, jak się łowi śledzie w te... te... mance, jak to wy nazywacie, z tą tylko różnicą, że się je rozwiesza nie na powietrzu lecz w wodzie.
— Jo, to jest rychtyk! — potwierdził kolega kpiarza Pawła — Tak się robi, jak on to powiedział, akuratnie tak samo...
Strona:Jerzy Bandrowski - Na polskiej fali.djvu/60
Ta strona została przepisana.