wiedziałem sobie. — Wszyscy wiedzą, ze pływam dobrze... Dwanaście kilometrów to przecie drobnostka!
I jak się rozpędziłem, tak nawet sam nie wiem, kiedy znalazłem się w Helu — i w dodatku strasznie głodny.
Ujrzałem przed sobą długą ulicę, szpiczaste szczyty i dachy niskich domków rybackich a pośrodku szerokiej ulicy rząd starych, pięknych kasztanów o bujnych, bogatych koronach. Widok ten znałem z ilustracyj. Już po drodze zauważyłem kilka rybackich domków w tym oryginalnym stylu holendersko-północno-morskim, z drzwiami otwierającemi się nie jak nasze, lecz do góry i widziałem stojących w nich, o ich dolną połowę wygodnie opartych rybaków niemieckich, wygolonych, lecz z obrośniętemi podgardlami. Był to nowy, obcy świat, który mnie ciągnął, ale przedewszystkiem ciągnęła mnie przystań rybacka i morze.
Jedno i drugie odnalazłem natychmiast niezawodnym instynktem łazika morskiego, jakim jest każdy marynarz. Marynarz, przybywszy do jakiegoś portowego miasta drogą lądową, przedewszystkiem musi zobaczyć, gdzie jest port, inaczej nie zaśnie spokojnie. A do znalezienia go nie potrzebuje ani wskazówek, ani przewodników. Trafi sam niezawodnie, tak jak człowiek zawsze trafi ręką w ciemnościach do ust.
To też i ja bynajmniej nie myślałem zapuszczać się w ulicę wioski, na jej końcu szukając portu, lecz skręciłem na prawo w ciasne przejście między domami i odrazu znalazłem się w przystani.
Proste, silne, nieugięte linje białych paliszcz, zuchwale wybiegające w morze, molo w przystani duże, brzuchate, białe kutry, a dalej wielki, nieobjęty wzrokiem przestwór, świecący aż oczy bolą. Wszystko świeci, i woda i powietrze. Jeden wielki, olśniewający blask.
Prawdziwe morze!
Powoli szedłem prawem, betonowem ramieniem przystani, starając się coś widzieć i zrozumieć. W przystani był ruch, kutry wracały z morza, pełne, dosłownie pełne, prawie przepełnione śledziami. To był dopiero połów! A na kutrach ogorzałe, brodate twarze rybaków, brunatne, o jasnych oczach. W rękach krótkie fajeczki. Na